sobota, 15 sierpnia 2015

Co to za smak?

Jedzenie w Kambodży

Chciałabym, niczym reporteży (no, blogerzy) z innych części Azji, móc napisać, że w Kambodży smak się liczy. Ci, którzy mieli okazję zwiedzać Tajlandię czy Wietnam rozpisują się o tym, jak łatwo napotkać na swej drodze fantastyczne jedzenie pełne smaku. Ja nie wiem czy to prawda. Nie miałam okazji niby-bezcelowo włóczyć się ulicami Hanoi czy Bangkoku, w tajemnicy poszukując pełnej harmonii pięciu smaków. 
W Phnom Penh kieruję się rozsądkiem. Idę tam, gdzie są ludzie. Zamawiam jedzenie, którego nazwę umiem przeczytać. Może to nudne, ale duch przygody pokarmowej jest dużo mniej przekonujący, gdy nie wisi nade mną widmo rychłego powrotu do Polski. Dużo silniejszy jest duch satysfakcji pokarmowej. Poza tym, umiem przeczytać nazwy większości potraw podawanych w tym kraju, więc nie okrajam za bardzo swoich przygód. 

Jak je pamiętam?

Z mojej pierwszej wizyty w tym kraju pamiętam ogromną miłość do jedzenia. Chętnie włóczyłam się po najmniejszych, najbardziej śmierdzących ryneczkach szukając pyszności. Lubiłam się powykłócać o cenę, pokomentować ingrediencje, porównywać potrawy z tymi, podawanymi w innych miastach. Nie miało znaczenia to, że talerze były brudne, a zamiast obiecanego mięsa dostawaliśmy kości i chrząstki. 
Teraz mnie to nie bawi. Mówi się, że wiekiem tracimy kubki smakowe, i może coś w tym jest, może się zestarzałam i już nie wszystko to, co sprzedają na ulicy smakuje jak najlepsza delicja. 
O Azjatach w kuchni panuje taka opinia, że już dawno opanowali sztukę doprawiania, a teraz gdzie się człowiek nie obróci, tam a to chrupkie sajgoneczki, a to ostry kurczak, a to pełne smaku curry. Może gdzie indziej tak jest, ale na mojej drodze pyszności się nie pojawiają same z siebie. Kosztuje mnie to odrobinkę cierpliwości. 

Co jem?

Zacznijmy od owianego legendą i tajemnicą street foodu. Khmerski street food ogranicza się głównie do smażeniny wszelkiego rodzaju. Królują hot dogi i wytwory z mączki rybnej. Pyszności, oczywiście, ale gdy żar leje się z nieba a pot z nosa czy aby na pewno mam ochotę na gorące i tłuste MOMy?
Najdziwniejszy wytwór khmerskiej wyobraźni kulinarnej napotkałam (ku memu wielkiemu zaskoczeniu) w moim miejscu pracy. Spory hot dog, przekrojony  na pół, utaplany w połamanym makaronie z zupki chińskiej. Widziałam innych nauczycieli jedzących ten cud khmerkiej myśli kulinarnej, ale sama wciąż nie spróbowałam. 
Wraz z Mężczyzną raz na jakiś czas robimy skok na zupy. On lubi je bardziej. Moim zdaniem większość tutejszych zup można określić jako pół na pół sos rybny i czosnek. Nie żebym narzekała, ale od czasu do czasu nie wzgardziłabym odmianą. Chlubnym wyjątkiem jest tu khakoo (ខគោ), słodko-kwaśna, cudnie czerwona zupa z wołowiny, której nie tykam, albowiem nigdy w życiu nie widziałam takich części krowy (wierzę na słowo, że to krowa). Wywar jest wystarczający, szczególnie podany z chrupiącą, ciepłą bagietką. 

W ten sposób płynnie przechodzę od narzekania do chwalenia. 

W każdy weekend Mężczyzna próbuje mnie zerwać z łóżka już od 7. Jestem jednak wojowniczą duszą, walczę gdzieś do 9. Wtedy zazwyczaj pada argument ostateczny: Jestem głodny, idę bez ciebie. Na te słowa decyduję się na zimny prysznic i w ciągu kilku minut jestem gotowa przy drzwiach. Nie znoszę wstawać przed 11, ale myśl o tym, że ominie mnie tradycyjny baj sać ćruk (បាយសាច់ជ្រូក). Baj sać ćruk to tutejsza potrawa typowo śniadaniowa, na którą składa się grillowane mięso wieprzowe, ryż oraz sałatka z kwaszonych warzyw, jajko smażone lub zupka (przy odrobinie szczęścia wszystkie trzy). Nasza knajpka podaje zupkę i warzywa. Mięso jest kruche i doskonale doprawione, ryż jest pyszny, bo jest ryżem, pikle są lekko słodkawe, a zupka... Czasem kwaśno-limonkowa, czasem słodko-czosnkowa, nieraz pojawia się w niej kość z mięsem, innym razem owoc lotosu, jeszcze innym jakiś glon. Zawsze jest pyszna. Zupka jest stałym elementem zaskoczenia w naszym stabilnym związku z naszą knajpką.
To uznałabym za największy plus żywienia w Phnom Penh. Poczucie, że masz swoje miejsce, swoją knajpkę, w której wiedzą co lubisz (choć nie narzucają ci, żebyś codziennie jadł to samo). Jeśli już znajdziesz swoją śniadaniową knajpkę, to się jej trzymasz, bo to tak jak jedzenie w domu.

Temat ten, oczywiście, poruszę jeszcze nie raz, nie należy zakładać, że to wszystko, co mogę powiedzieć o jedzeniu. 

niedziela, 19 lipca 2015

Nic nie wiesz.

Wyobraź sobie, że nic nie wiesz. Rozumiesz tylko pojedyncze słowa z tego co do ciebie mówią, chociaż i to prawdopodobnie mylisz albo źle interpretujesz. Nie wiesz w którą stronę iść, bo wszystkie ulice wyglądają tak samo. Jedzenie nie przypomina niczego. Nawet nie wiesz czy to jedzenie.
Wtedy sześćdziesiąt procent pewności co do czegokolwiek wydaje się szczytem marzeń.

Co jednak zrobić, jeśli już dotrzesz do tej magicznej bariery?